W miasteczku akurat dobiegał końca coroczny festiwal czekolady. Impreza ma miejsce na terenie niepozornego zamku, ale jak tylko weszłam dalej… jakbym umarła i trafiła do raju! Tyle czekolady w przeróżnej postaci!
:D
Alcobaca nas pozytywnie zaskoczyła. Trafiłyśmy na jakieś targowisko, ale zaraz obok znalazła się wąska uliczka, która prowadziła do historycznej części miasteczka, cechującą się niskimi kamieniczkami. Oczywiście niektóre z nich były wyłożone płytkami azulejos. Atmosfera wiekowego miasta wychodziła niemal z każdego zakątka. Prawie wszystkie domki były ładnie odrestaurowane, a obok stały całkiem nowe samochody, absolutnie nie pasujące do otoczenia. Trochę jakby odbyły podróż w czasie i trafiły do przeszłości. Klasztor stał ukryty w głębi - gdybym się dobrze rozejrzała ponad dachami w/w niskich kamieniczek, z pewnością bym zobaczyła jego fragment. Ale rozglądałam się tylko na wysokości wzroku, w poszukiwaniu jakichś strzałek i kierunkowskazów - zapomniałam, że to malutkie miasteczko, a nie Stolyca...
;) Dobrze, że pani w sklepiku z pamiątkami pokazała nam klasztor palcem, bo przecież jeszcze długo byśmy szukały.
:lol: Budynek klasztoru okazał się tak ogromny, że nie mieścił mi się w kadrze. Jak bym nie stanęła, to coś musiałam obciąć (cholera, no!). Słońce – dla odmiany po ostatnich dniach – zaczynało nam właśnie dopiekać, więc weszłyśmy do środka. Nawa główna kościoła jest ogólnodostępna, ale na zwiedzanie klasztoru trzeba kupić wejściówkę. Robimy kilka zdjęć i w wracamy do auta, bo mamy spory kawałek do zrobienia, a samochód trzeba oddać wieczorem.
Miasteczko Batalha jest jeszcze mniejsze i jeszcze ładniejsze. Klasztor Matki Boskiej Zwycięskiej zasłużenie nosi miano najpiękniejszego klasztoru w Portugalii i jest wpisany na listę UNESCO. Patrząc na niego jednoznacznie stwierdzam wyższość gotyku manuelińskiego, nad innymi stylami gotyckimi. Od tej pory będzie to mój ulubiony styl.
:) Tu również weszłyśmy tylko do kościoła i nawy głównej. Za ołtarzem na ścianach grało światło, przebijające się przez witrażowe okna. W nawach bocznych dwa grobowce – fundatora, króla Jana I i królowej Filipy Lancaster.
Na koniec Fatima. Olbrzymi plac przed bazyliką pomieści milion ludzi, tj. dwa razy więcej od placu św. Piotra w Rzymie. Po lewej stronie od deptaka jest stara bazylika, po prawej wybudowany niedawno kościół Trójcy Przenajświętszej. Miałyśmy ok. 40 minut na ten przystanek, a wejście od frontu było zastawione, akurat trwał remont na placu. Po jednej stronie, od deptaka do bazyliki jest specjalnie przygotowana "trasa" dla pielgrzymów do przejścia na kolanach; specjalnie wygładzone płyty, jak w prezbiterium na Jasnej Górze, tylko o wieeeleeee dłuższa.
W bazylice obok ołtarza znajdują się groby świętych: Łucji, Franciszka i Hiacynty, a nad ołtarzem wisi ciekawy obraz, przedstawiający scenę z objawień. Ludzi nie było specjalnie dużo, mało kto przychodził się pomodlić, większość robiła szybko zdjęcia i wychodziła.
Przed wyjazdem jeszcze szybki lunch i najdłuższy odcinek do Porto, już bez przystanków. Samochód oddany na czas, z parkingu szybki transfer na lotnisko i metrem do centrum na nocleg. Przed nami ostatnie dwa dni pobytu.Na końcówkę pobytu pogoda się poprawiła, słońce grzało od rana, chociaż chłodny wietrzyk momentami był zbyt chłodny i trzeba było jednak coś jeszcze zarzucić na krótki rękawek. Ale to tylko do południa i wieczorem. Plan na Porto był dość luźny, po tak intensywnej pierwszej części wycieczki. Miałyśmy pierwszego dnia zwiedzić miasto, bez szczegółowej rozpiski, które miejsca chcemy zobaczyć (OK, może 3 takie miejsca były).
:) Tempo na luzie, nikt nas nie goni, nie trzeba nigdzie być o określonej godzinie, nikt nigdzie na nas nie czeka. Wyruszamy spacerem, ale zaczynamy od kawy. Później idziemy do katedry i robimy kółko w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
Mijamy m.in. Palacio de Bolsa - w środku jedną z atrakcji jest Sala Arabska, wyłożona 18kg złota. Długa kolejka po bilety, ale stoimy. Pani nas informuje, że wejście tylko z przewodnikiem, a następna runda o 17:30. Jest dopiero 12 na zegarze, rezygnujemy, i tak nie było to na liście "must see".
Idziemy cały czas w dół, w stronę nabrzeża, więc idzie się lekko. Dość szybko docieramy do Ribeiry - dzielnicy nabrzeżnej, gdzie na niemal każdym wolnym metrze są rozstawiane stoliki i parasole. Gwar i tłum widać i słychać z daleka. W zasadzie to się zbliża pora lunchu... zapachy dochodzące z niektórych miejsc przypominają mi o jedzeniu, ale nie mamy czasu (tak, tak, nikt nas nie goni…).
;)
Idziemy w stronę mostu Ponte de Luis I. Most zaprojektowany i zbudowany przez Gustava Eiffla przed powstaniem paryskiej Wieży, ma dwa poziomy: górą leci metro i jest chodnik dla pieszych. Dołem poprowadzono ruch kołowy i też są wąskie chodniki dla pieszych. Decydujemy się, że idziemy górą, żeby mieć lepsze widoki. A więc zeszłyśmy od katedry w dół tylko po to, żeby teraz się wspinać... O ironio.
;) Słońce w zenicie, ale z góry jest widok niczego sobie. Po drugiej stroie mostu znajduje się kościół i monastyr Serra do Pilar.
A taki widok jest z tarasu przed kościołem:
Skręcamy na wschód i wracamy przez Ponte de Infante znowu w dół pod Ponte de Luis I, żeby... za chwilę stwierdzić, że wracamy od centrum, czyli pod górę...
:D O nie! Tym razem wjedziemy! Kolejką. Ponad kwadrans czekania, ale nie ma opcji, żebym się stąd ruszyła.
:) Obie nie mamy siły. Kolejka jechała dość szybko, ale nie wysadzała nas dokładnie przy hotelu, ani też przy placu, gdzie zamierzałyśmy zjeść obiadokolację, także jeszcze kawałeczek trzeba było dojść. Na szczęście całkiem niedaleko. Po kolacji zasłużona sangrija i toast za udany wyjazd.
Wnętrze dworca kolejowego również wyłożone jest płytkami azulejos.
Znacie zapewne księgarnię Lello & Irmão – to kolejny punkt wycieczki, z którego też zrezygnowałyśmy. Wiedziałam przed wyjazdem, że wejście nie będzie łatwe. Ostatniego dnia, choć do księgarni dotarłyśmy naprawdę wcześnie, to kolejka po bilet/voucher liczyła ze 40 osób i nie przesuwała się w rozsądnym tempie. Właściciele księgarni mnie rozczarowali, przyznaję, i nie uważam, że takie podejście można tłumaczyć: „skoro to prywatny biznes, to mogli sobie wprowadzić wejściówki”. Bo jeśli ktoś by zastosował taką zasadę do sklepu z obuwiem lub ciuchami, to nie sądzę, że tyle osób by temu przyklasnęło, co działaniom księgarni. Nie pamiętam już dzisiaj ceny wejściówki, ale – moim zdaniem – była nieadekwatna do samej „atrakcji”. Obejrzałyśmy więc kolejne dzieła ceramiczne na pobliskim kościele i skierowałyśmy się ponownie w stronę rzeki.
Zatem została nam jeszcze jedna atrakcja – wycieczka statkiem po rzece Douro, pod 6 mostami. Miałyśmy popłynąć m.in. w stronę winnic. Gdyby starczyło czasu, rozważałyśmy wypad za miasto do Bragi, ale ja się uparłam na statek i winnice. Kiedy w końcu doczłapałyśmy na nabrzeże okazało się, że z powodu (o ile dobrze zrozumiałam bardzo łamaną angielszczyznę, ale szczegóły i tak są bez znaczenia) zbyt silnego prądu lub zbyt wysokiego poziomu rzeki, cała żegluga została zakazana! I to do następnego piątku!
:cry: Z tego wszystkiego zapomniałyśmy o planie awaryjnym. Wsiadłyśmy natomiast w zabytkowy tramwaj i pojechały całą trasę z pierwszego na ostatni przystanek, nad ocean. Plaża malutka i brzydka, a oceanarium daleko przed nami nie stanowiło dla nas atrakcji. No na pewno nie przebiłoby nieudanej wycieczki statkiem...
Wróciłyśmy tym samym tramwajem i potoczyłyśmy się (tym razem dolnym poziomem mostu Eiffla) na południowe nabrzeże. A tam było wszystko to, czego mi brakowało w krajobrazie do tej pory, a z czego nie zdawałam sobie sprawy, dopóki tego nie zobaczyłam. Stoiska z pamiątkami! Pierdółki wszelkiej maści, od malowanych kogucików, przez chusty, korkowe ozdoby, po słodycze. Na całej długości, aż do stanowiska kolejki linowej. Ale kolejka, to nie statek…
:(
Koleżanka próbowała ratować mój humor i pociągnęła mnie w stronę winnic. Podobno w Porto jest ponad 50 winnic, z czego około 30 udostępnionych do zwiedzania. Ale nie pola, tylko piwnice! Do jednej udało się nam trafić. Piwnica-muzeum z rodowodem ponad 100-letnim. Można zwiedzić z przewodnikiem, można zapłacić za degustację, można też coś zjeść i popić winem. W środku wszystko w drewnie i pachnie – drewnem i winem.
Podoba mi się, ale musimy się zwijać. Zleciało nam pół dnia na wałęsaniu się bez większego celu. Trzeba wrócić do hotelu i ogarnąć bagaże. Potem wcześniejsza kolacja i spać, bo ostatnia noc będzie bardzo krótka (pobudka o 4:00, żeby złapać nocny bus na lotnisko).
A na lotnisku kolejka do kontroli bezpieczeństwa pod same drzwi! Zwątpiłam w pierwszej chwili, że nie zdążymy. Ale wszystko poszło tak sprawnie, że ani się nie obejrzałam, a już czekałam przy schodach do samolotu. I wiecie co? Niczego nie wyjmowaliśmy z walizek – wszystkie hurtem leciały na taśmę. Bez pokazywania elektroniki, czy kosmetyków! Można? Można.
:) Ale żeby nam się nie wydawało… w Paryżu przesiadka i odlot z innego terminala, więc ponowne security.
:lol: Tym razem pada na moją towarzyszkę, pani w białych rękawiczkach, niczym Perfekcyjna Pani Domu, przegląda wnętrze jej torby. Kosmetyki miała spakowane w 2 (słownie: DWA) małe woreczki strunowe, które zgarnęła uprzednio w Londynie. Do tych woreczków dodatkowo były spakowane 3 malutkie buteleczki wiśniówki, które kupiła w Óbidos i miały być na prezent. Woreczki ładnie związane gumką recepturką - no i się zastanawiamy czy przejdzie, czy znowu będzie cyrk i może każą wiśnióweczkę wypić na miejscu….
:twisted: Ale jakoś przeszła, niczego się nie przyczepili. A ja nie musiałam nawet swojej kosmetyczki wyjmować z walizki…
Tak, mogłyśmy się lepiej przygotować do wyjazdu, więcej poczytać, dopracować trasę, itd. Ale za to miałybyśmy mniej przygód i mniej powodów do śmiechu dzisiaj.
:) I szczerze powiem, że ostatnio zaczęłam więcej odpuszczać z układaniem wyjazdów - co kiedyś było nie do pomyślenia u mnie. Jak na razie ta zmiana wychodzi mi na dobre.
;)
Piękne! Piękne! Zdjęcia super
:) Widzę, że muszę wrócić do Sintry. A Cabo da Roca mogę odwiedzać przy każdym pobycie. Czekam na c.d. Ps. to małżeństwo polskie to raczej nie starsze
;) , ludzie 30/40. Mieszkali w Portugalii. No, ale dla młodych to może już starsze... Tragedia okropna.
ewaolivka napisał:Ps. to małżeństwo polskie to raczej nie starsze
;) , ludzie 30/40. Mieszkali w Portugalii. No, ale dla młodych to może już starsze... Tragedia okropna.Wydawało mi się, że chodziło o parę w wieku ~60-tki, dlatego napisałam, że starsze. W przedziale 30/40 to akurat ja jestem.
:mrgreen:
Świetny opis i zdjęcia Sintry, szczególnie Quinta da Regaleira (mój ulubiony, ale widziałem tylko trzy).Z kolei z trzech położonych blisko siebie słynnych klasztorów nie zobaczyliście moim zdaniem najciekawszego - Konwentu w Tomar. Dla mnie to numer jeden jeśli chodzi o architekturę sakralną w Portugalii. Antares napisał:Cabo da Roca - najdalej wysunięty punkt Europy, 144m wysokości n.p.m. Prawie do końca XVI wieku był to koniec świata dla starożytnych - dalej już tylko nieprzebyte morze... A tu już trochę nieściśle (zresztą tytuł mi trochę zgrzytał:)) - i nawet nie chodzi o pomyłkę w wieku. Starożytni znali i Maderę, i zachodnie wybrzeże Afryki (wystarczy spojrzeć na mapę Ptolemeusza), które są dalej na zachód niż Cabo da Roca.
W miasteczku akurat dobiegał końca coroczny festiwal czekolady. Impreza ma miejsce na terenie niepozornego zamku, ale jak tylko weszłam dalej… jakbym umarła i trafiła do raju! Tyle czekolady w przeróżnej postaci! :D
Alcobaca nas pozytywnie zaskoczyła. Trafiłyśmy na jakieś targowisko, ale zaraz obok znalazła się wąska uliczka, która prowadziła do historycznej części miasteczka, cechującą się niskimi kamieniczkami. Oczywiście niektóre z nich były wyłożone płytkami azulejos. Atmosfera wiekowego miasta wychodziła niemal z każdego zakątka. Prawie wszystkie domki były ładnie odrestaurowane, a obok stały całkiem nowe samochody, absolutnie nie pasujące do otoczenia. Trochę jakby odbyły podróż w czasie i trafiły do przeszłości.
Klasztor stał ukryty w głębi - gdybym się dobrze rozejrzała ponad dachami w/w niskich kamieniczek, z pewnością bym zobaczyła jego fragment. Ale rozglądałam się tylko na wysokości wzroku, w poszukiwaniu jakichś strzałek i kierunkowskazów - zapomniałam, że to malutkie miasteczko, a nie Stolyca... ;) Dobrze, że pani w sklepiku z pamiątkami pokazała nam klasztor palcem, bo przecież jeszcze długo byśmy szukały. :lol:
Budynek klasztoru okazał się tak ogromny, że nie mieścił mi się w kadrze. Jak bym nie stanęła, to coś musiałam obciąć (cholera, no!). Słońce – dla odmiany po ostatnich dniach – zaczynało nam właśnie dopiekać, więc weszłyśmy do środka. Nawa główna kościoła jest ogólnodostępna, ale na zwiedzanie klasztoru trzeba kupić wejściówkę. Robimy kilka zdjęć i w wracamy do auta, bo mamy spory kawałek do zrobienia, a samochód trzeba oddać wieczorem.
Miasteczko Batalha jest jeszcze mniejsze i jeszcze ładniejsze. Klasztor Matki Boskiej Zwycięskiej zasłużenie nosi miano najpiękniejszego klasztoru w Portugalii i jest wpisany na listę UNESCO. Patrząc na niego jednoznacznie stwierdzam wyższość gotyku manuelińskiego, nad innymi stylami gotyckimi. Od tej pory będzie to mój ulubiony styl. :)
Tu również weszłyśmy tylko do kościoła i nawy głównej. Za ołtarzem na ścianach grało światło, przebijające się przez witrażowe okna. W nawach bocznych dwa grobowce – fundatora, króla Jana I i królowej Filipy Lancaster.
Na koniec Fatima. Olbrzymi plac przed bazyliką pomieści milion ludzi, tj. dwa razy więcej od placu św. Piotra w Rzymie. Po lewej stronie od deptaka jest stara bazylika, po prawej wybudowany niedawno kościół Trójcy Przenajświętszej. Miałyśmy ok. 40 minut na ten przystanek, a wejście od frontu było zastawione, akurat trwał remont na placu. Po jednej stronie, od deptaka do bazyliki jest specjalnie przygotowana "trasa" dla pielgrzymów do przejścia na kolanach; specjalnie wygładzone płyty, jak w prezbiterium na Jasnej Górze, tylko o wieeeleeee dłuższa.
W bazylice obok ołtarza znajdują się groby świętych: Łucji, Franciszka i Hiacynty, a nad ołtarzem wisi ciekawy obraz, przedstawiający scenę z objawień. Ludzi nie było specjalnie dużo, mało kto przychodził się pomodlić, większość robiła szybko zdjęcia i wychodziła.
Przed wyjazdem jeszcze szybki lunch i najdłuższy odcinek do Porto, już bez przystanków. Samochód oddany na czas, z parkingu szybki transfer na lotnisko i metrem do centrum na nocleg. Przed nami ostatnie dwa dni pobytu.Na końcówkę pobytu pogoda się poprawiła, słońce grzało od rana, chociaż chłodny wietrzyk momentami był zbyt chłodny i trzeba było jednak coś jeszcze zarzucić na krótki rękawek. Ale to tylko do południa i wieczorem.
Plan na Porto był dość luźny, po tak intensywnej pierwszej części wycieczki. Miałyśmy pierwszego dnia zwiedzić miasto, bez szczegółowej rozpiski, które miejsca chcemy zobaczyć (OK, może 3 takie miejsca były). :) Tempo na luzie, nikt nas nie goni, nie trzeba nigdzie być o określonej godzinie, nikt nigdzie na nas nie czeka. Wyruszamy spacerem, ale zaczynamy od kawy. Później idziemy do katedry i robimy kółko w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
Mijamy m.in. Palacio de Bolsa - w środku jedną z atrakcji jest Sala Arabska, wyłożona 18kg złota. Długa kolejka po bilety, ale stoimy. Pani nas informuje, że wejście tylko z przewodnikiem, a następna runda o 17:30. Jest dopiero 12 na zegarze, rezygnujemy, i tak nie było to na liście "must see".
Idziemy cały czas w dół, w stronę nabrzeża, więc idzie się lekko. Dość szybko docieramy do Ribeiry - dzielnicy nabrzeżnej, gdzie na niemal każdym wolnym metrze są rozstawiane stoliki i parasole. Gwar i tłum widać i słychać z daleka. W zasadzie to się zbliża pora lunchu... zapachy dochodzące z niektórych miejsc przypominają mi o jedzeniu, ale nie mamy czasu (tak, tak, nikt nas nie goni…). ;)
Idziemy w stronę mostu Ponte de Luis I. Most zaprojektowany i zbudowany przez Gustava Eiffla przed powstaniem paryskiej Wieży, ma dwa poziomy: górą leci metro i jest chodnik dla pieszych. Dołem poprowadzono ruch kołowy i też są wąskie chodniki dla pieszych. Decydujemy się, że idziemy górą, żeby mieć lepsze widoki. A więc zeszłyśmy od katedry w dół tylko po to, żeby teraz się wspinać... O ironio. ;) Słońce w zenicie, ale z góry jest widok niczego sobie. Po drugiej stroie mostu znajduje się kościół i monastyr Serra do Pilar.
A taki widok jest z tarasu przed kościołem:
Skręcamy na wschód i wracamy przez Ponte de Infante znowu w dół pod Ponte de Luis I, żeby... za chwilę stwierdzić, że wracamy od centrum, czyli pod górę... :D O nie! Tym razem wjedziemy! Kolejką. Ponad kwadrans czekania, ale nie ma opcji, żebym się stąd ruszyła. :) Obie nie mamy siły. Kolejka jechała dość szybko, ale nie wysadzała nas dokładnie przy hotelu, ani też przy placu, gdzie zamierzałyśmy zjeść obiadokolację, także jeszcze kawałeczek trzeba było dojść. Na szczęście całkiem niedaleko. Po kolacji zasłużona sangrija i toast za udany wyjazd.
Wnętrze dworca kolejowego również wyłożone jest płytkami azulejos.
Znacie zapewne księgarnię Lello & Irmão – to kolejny punkt wycieczki, z którego też zrezygnowałyśmy. Wiedziałam przed wyjazdem, że wejście nie będzie łatwe. Ostatniego dnia, choć do księgarni dotarłyśmy naprawdę wcześnie, to kolejka po bilet/voucher liczyła ze 40 osób i nie przesuwała się w rozsądnym tempie. Właściciele księgarni mnie rozczarowali, przyznaję, i nie uważam, że takie podejście można tłumaczyć: „skoro to prywatny biznes, to mogli sobie wprowadzić wejściówki”. Bo jeśli ktoś by zastosował taką zasadę do sklepu z obuwiem lub ciuchami, to nie sądzę, że tyle osób by temu przyklasnęło, co działaniom księgarni. Nie pamiętam już dzisiaj ceny wejściówki, ale – moim zdaniem – była nieadekwatna do samej „atrakcji”.
Obejrzałyśmy więc kolejne dzieła ceramiczne na pobliskim kościele i skierowałyśmy się ponownie w stronę rzeki.
Zatem została nam jeszcze jedna atrakcja – wycieczka statkiem po rzece Douro, pod 6 mostami. Miałyśmy popłynąć m.in. w stronę winnic. Gdyby starczyło czasu, rozważałyśmy wypad za miasto do Bragi, ale ja się uparłam na statek i winnice. Kiedy w końcu doczłapałyśmy na nabrzeże okazało się, że z powodu (o ile dobrze zrozumiałam bardzo łamaną angielszczyznę, ale szczegóły i tak są bez znaczenia) zbyt silnego prądu lub zbyt wysokiego poziomu rzeki, cała żegluga została zakazana! I to do następnego piątku! :cry: Z tego wszystkiego zapomniałyśmy o planie awaryjnym. Wsiadłyśmy natomiast w zabytkowy tramwaj i pojechały całą trasę z pierwszego na ostatni przystanek, nad ocean. Plaża malutka i brzydka, a oceanarium daleko przed nami nie stanowiło dla nas atrakcji. No na pewno nie przebiłoby nieudanej wycieczki statkiem...
Wróciłyśmy tym samym tramwajem i potoczyłyśmy się (tym razem dolnym poziomem mostu Eiffla) na południowe nabrzeże. A tam było wszystko to, czego mi brakowało w krajobrazie do tej pory, a z czego nie zdawałam sobie sprawy, dopóki tego nie zobaczyłam. Stoiska z pamiątkami! Pierdółki wszelkiej maści, od malowanych kogucików, przez chusty, korkowe ozdoby, po słodycze. Na całej długości, aż do stanowiska kolejki linowej. Ale kolejka, to nie statek… :(
Koleżanka próbowała ratować mój humor i pociągnęła mnie w stronę winnic. Podobno w Porto jest ponad 50 winnic, z czego około 30 udostępnionych do zwiedzania. Ale nie pola, tylko piwnice! Do jednej udało się nam trafić. Piwnica-muzeum z rodowodem ponad 100-letnim. Można zwiedzić z przewodnikiem, można zapłacić za degustację, można też coś zjeść i popić winem. W środku wszystko w drewnie i pachnie – drewnem i winem.
Podoba mi się, ale musimy się zwijać. Zleciało nam pół dnia na wałęsaniu się bez większego celu. Trzeba wrócić do hotelu i ogarnąć bagaże. Potem wcześniejsza kolacja i spać, bo ostatnia noc będzie bardzo krótka (pobudka o 4:00, żeby złapać nocny bus na lotnisko).
A na lotnisku kolejka do kontroli bezpieczeństwa pod same drzwi! Zwątpiłam w pierwszej chwili, że nie zdążymy. Ale wszystko poszło tak sprawnie, że ani się nie obejrzałam, a już czekałam przy schodach do samolotu. I wiecie co? Niczego nie wyjmowaliśmy z walizek – wszystkie hurtem leciały na taśmę. Bez pokazywania elektroniki, czy kosmetyków! Można? Można. :) Ale żeby nam się nie wydawało… w Paryżu przesiadka i odlot z innego terminala, więc ponowne security. :lol: Tym razem pada na moją towarzyszkę, pani w białych rękawiczkach, niczym Perfekcyjna Pani Domu, przegląda wnętrze jej torby. Kosmetyki miała spakowane w 2 (słownie: DWA) małe woreczki strunowe, które zgarnęła uprzednio w Londynie. Do tych woreczków dodatkowo były spakowane 3 malutkie buteleczki wiśniówki, które kupiła w Óbidos i miały być na prezent. Woreczki ładnie związane gumką recepturką - no i się zastanawiamy czy przejdzie, czy znowu będzie cyrk i może każą wiśnióweczkę wypić na miejscu…. :twisted: Ale jakoś przeszła, niczego się nie przyczepili. A ja nie musiałam nawet swojej kosmetyczki wyjmować z walizki…
Tak, mogłyśmy się lepiej przygotować do wyjazdu, więcej poczytać, dopracować trasę, itd. Ale za to miałybyśmy mniej przygód i mniej powodów do śmiechu dzisiaj. :) I szczerze powiem, że ostatnio zaczęłam więcej odpuszczać z układaniem wyjazdów - co kiedyś było nie do pomyślenia u mnie. Jak na razie ta zmiana wychodzi mi na dobre. ;)
KONIEC